Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ramułtowie.djvu/274

Ta strona została uwierzytelniona.
XX.

Dołęga wykałając sobie zęby wracał z obiadu z pewnym warszawskim finansistą, który potrzebując jego pomocy, najprzód go nakarmił i upoił, nim wysłał za interesami — był w humorze, syt, z kieszenią dobrze zaopatrzoną, w stanie błogiego spokoju ducha... szedł powoli aby strawności nie przeszkodzić gdy go napadł Paprzyca, który biegł jak człowiek na obiad śpieszący... a wielce głodem podraźniony. Nie próżny go żołądek w ten stan wprawiał, ale fatalne wiadomości, które z hukiem grzmotów po bruku tego dnia się toczyły... Wpadł tak na Dołęgę, że ten obawiając się uderzenia... z wolna się cofnął.
— Wiesz! wiesz! co się stało? począł Paprzyca — ale prawda? miałeś tam być? prawda to? mów!
— Co? nic nie wiem...
— Ty, co powinieneś wiedzieć wszystko?
— Ale cóż?
— Te intryganty bezczelne! ta klika czerwona... te łajdaki, proszę ciebie! no? jakże niedomyślasz się? nie wiesz? Wszyscy przecię mówią o tém. Baba