odemnie, a nie widzieliście nic, jak ja miałem co zobaczyć!
— Myśmy wszyscy winni...
Lubicz idący ulicą zbliżył się. Po katastrofie, która go spotkała był już wywczasowany, lecz smutny jeszcze i pełen goryczy. Z pewną dumą patrzał na ten świat, wśród którego doświadczył tylu niesprawiedliwości.
Postąpił ku rozmawiającym z miną pedagoga.
— Mówicie o wypadkach — zagadnął — ale inaczéj być nie mogło. My... z naszym sentymentalizmem przegramy zawsze, dla nich wszelkie środki dobre... Czułem w wypadku, który mnie spotkał, rękę tych ludzi... zaczęli odemnie... a potém na całéj linii wygrali, zniósłszy placówkę... O! Hermanek! to chłopaczek! Ja wam ręczę, że on wszystko prowadził! Nie mamy organizacyi jak należy, zaniedbujemy się — rozprzęga się karność... idziemy na dno! to oczywista...
Dołęga się rozśmiał.
— Farceur! zawołał — dla tego, że cię ocalono od staréj baby, że jedna młoda panna idzie za ubogiego chłopaka, że stary wdowiec żeni się z podszarzaną wdówką, świat ma się obalić! Allons donc.
— To są przecież znaki — przerwał Lubicz... nie umieliśmy nawet w tak małych rzeczach zwyciężyć — cóż dopiero w innych! Połowa tych co z nami są na dwóch stołkach siedzi, gorliwości żadnéj, odrętwiałość...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ramułtowie.djvu/277
Ta strona została uwierzytelniona.