Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ramułtowie.djvu/28

Ta strona została uwierzytelniona.

Posłyszawszy za progiem chód przyjaciela wezwanego ku pomocy, Oleś aż do drzwi wybiegł przeciwko niemu... Uścisnęli się czule i ucałowali.
— No, cóż? zawołał przybyły, jakże ci po wczorajszém?
(Tém „wczorajszém“ była właśnie wieczerza pana Hermana).
— A no! nic! rzeźwo mi i dobrze, miary nie przebrałam... jedliśmy rzeczy zdrowe, wino było wyborne... Zabawiliśmy się wyśmienicie.
— Bom to ja wybierał i urządzał, duszo moja! rozśmiał się Dołęga — a już ty mnie znasz, że gdzie ja się wdam, tam źle być nie może.
— Ty jesteś jedyny! powtarzając uścisk rzekł Oleś. — Siadajże proszę, oto masz cygarko — mamy z sobą wiele do pomówienia.
— Służę ci — siadając i wyciągając się w fotelu odparł Maryan.
— Wczoraj mnie w restauracyi, mówił Oleś śmiejąc się — formalnieście skonfiskowali. Ja, jak wiesz, tego Hermana Ramułta nie znałem: pochwyciliście, kazali, musiałem służyć, jeść pić, śmiać się, ale teraz gdy mu wizytę zrobić wypada, gdy on nie chybnie mi ją odda... młody człowiek, u mnie w domu córka, — radbym też przecie wiedział co zacz? Nazwisko mi bardzo znane!
— Zmiłuj się! śmiejąc się ciągle, bo śmiech był akompaniamentem koniecznym jego rozmów, zawołał