Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ramułtowie.djvu/52

Ta strona została uwierzytelniona.

rankami do ogródka, który na jéj użytek ofiarował Sylwan... A że on, choć bardzo grreczny, nie naprzykrzał się jéj zalotami i okazywał pełne uszanowania współczucie, z ufnością przyjęła jego ofiarę.
Tego dnia jednak spotkawszy się ze wstrętliwą twarzyczką Hermana, którego nie lubiła i obawiała się bardzo, postanowiła wód już nie pić lub chodzić po izdebce... Smutna wróciła z Szerszeniem do domu, i zamyślona padła na swoją sofkę... podparłszy się na ręku.
— Czego to panienka — rzekł stary zażywając tabakę i przestępując z nogi na nogę, bo miał obyczaj jak zwierzęta co długo na statku płynęły, przerzucać się z jednego boku na drugi i nigdy nie stał spokojnie, — czego bo panienka tak zaraz, mości dobrodzieju, bierze wszystko do serca? Nicże się nie stało... dla tego wodę tam pić można...
— Mój panie Pawle... a cóż ludzie z tego zrobią! zawołała Viola, czyż ty ich nie znasz?
— Ja ich nie znam? mości dobrodzieju! uśmiechnął się wracając do tabakierki Szerszeń. Trzymam o ludziach z nieśmiertelnym mistrzem naszym Szekspirem... mości, mości dobrodzieju, który powiada... ale nie pamiętam gdzie, że nie ma paskudniejszego zwierzęcia nad człowieka. I właśnie dla tego mości dobrodzieju — panienko, nie trzeba na te stworzenia dawać baczności. Ja sobie z tych ludzi nic nie robię?
Viola spojrzała i uśmiechnęła się.