Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ramułtowie.djvu/57

Ta strona została uwierzytelniona.

Byli sami, bo pan Paweł Szerszeń, usunął się z wolna do drugiéj izby. Viola uśmiechała mu się z naiwnością dziecka, które nie zna niebezpieczeństwa.. Sylwan popatrzał na nią chwilę nie wiedział już co ma mówić...
— Wody więc pani pić będziesz?
— Pan mi każesz, ja go prędzéj posłucham niż doktora... Dobrze... Gdzie mam je pić? U pana w ogródku nie można... szpiegowanoby mnie na drodze... zatém u mnie w pokoju... Ale teraz, dodała cicho — bardzo cicho — ja już pana nie zobaczę... W teatrze! tyle ludzi, tam jabym nie widziała choć przyjdziesz mi się z dala ukłonić... w ogródku się już nie zobaczymy... a do mnie, nie śmiem prosić...
— Owszem, kochana pani, rzekł Sylwan ujęty jéj prostotą i szczerością: jeśli pani w czém użytecznym być mogę, przyjdę, dowiem się, dostanę książek... Znajdziesz pani we mnie dobrego brata, nie zaś natrętnego... wielbiciela!
Viola zarumieniła się mocno.
— Pan wiesz przecię, jak mi oui są wstrętni! bądź mi czém byłeś dotąd — ale — nie opuszczaj sieroty...
Zmieszana i prawie nie wiedząc co powiedziała, wyszepnęła ostatnie słowa, podała mu ręce obie, i gdy Sylwan jedną z nich ucałował żegnając, żywo rzuciła się na kanapę... Łzy miała w oczach — Sylwan nie widział ich może, odszedł wszakże poruszony mocno i smutny...