Złotą lornetkę prawie ciągle musiała trzymać w ręku, gdyż wzrok miała osłabiony... Jakkolwiek starzy partnerowie do wista byli jéj mili, hrabina téż lubiła młodzież i mężczyzn średniego wieku szczęśliwie zachowanych, niekiedy posuwała uprzejmość dla nich do tego stopnia, że całemi godzinami bawiła ich rozmową, wdzięcznemi ruchami ręki popieraną.
O ósméj z wybiciem zegara weszła w długiéj czarnéj sukni hrabina, wprost na swe miejsce do kanapy dążąc. Zwykle panna Złocińska, brunetka z żywemi czarnemi oczyma i ślicznemi zębami, towarzyszyła jéj tu, dopóki się goście schodzić nie zaczęli... Herman powinien się był stawić na godzinę ósmą we fraku, rzadko jednak bywał punktualnym.
Tego dnia wyjątkowo stawił się na porę i siadł nawet przy matce... obok panny Złocińskiéj, która się jego bladości z pewnym wyrazem złośliwości przypatrywała.
Matka go wzięła za rękę i pociągnęła ku sobie.
— Mon cher, coś ty dziś blado wyglądasz... po téj wycieczce na wieś...
Złocińska się uśmiechnęła.
— A chciałabym, mówiła matrona, abyś właśnie mi jak najlepiéj wyglądał. J’ai des projets sur vous. Schyliła mu się do ucha.
— Panna Hanna Junoszanka...
Spojrzała: Herman oczy trzymał spuszczone.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ramułtowie.djvu/65
Ta strona została uwierzytelniona.