już widziéć nie będziemy mogli, wspomnienie tego... pożegnania.
— Nie rozumiem, odpowiedziała Hanna, dla czegobyśmy się żegnać mieli; co do mnie — ja słyszéć nie chcę o pożegnaniu...
— Możemy się zobaczyć w życiu — zapewne, ale gdzie — i kiedy?
— Najprzód... zapewne tu jeszcze nikt nam się widziéć nie zabroni — potém, ja sądzę, że panu wrócić pozwolą.
— Na ślub pani... lub by ją zobaczyć szczęśliwą żoną...
— Panie Sylwanie... tego byś pan nie powinien był mnie powiedziéć!
— Przecież to nieuchronne... masz pani tylko kłopot wyboru...
— Pan sądzisz, żem tak łatwa?
— Ale babcia troskliwa... ojciec... oni skłonią.
— Ani oni, ani w świecie nikt nie zmusi mnie pójść przeciw sercu mojemu.
— Lecz i serce pójdzie wreszcie gdy mu samotność zacięży...
Hanna zwróciła się bladą twarzą ku niemu, oczy jéj błyszczały łzą potajemną...
— Czy pan? pan niewiesz i niewierzysz, żem ja to serce oddała i że go odebrać nie mogę?...
Ledwie dokończywszy tych strasznych słów, wymówionych z pośpiechem, zarumieniona Hanna zwróciła się ku Lelii... a Sylwan jak przykuty w miejscu
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ramułtowie.djvu/96
Ta strona została uwierzytelniona.