Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Resurrecturi.djvu/100

Ta strona została skorygowana.

Piotrusia układała sobie w poufałej rozmowie dać jej uczuć dobitnie potrzebę tej ofiary.
— Zresztą to poczciwe dziecko — mówiła do siebie. — Panna Najświętsza ją natchnie. Ona to i sama zrozumie... a jeśli ma, to i nie pożałuje... Eh, jakoś to będzie! Ale, coprawda, chłopcy tak jedzą, że ani nastarczyć. Z mięsa tylko kości, a z chleba ledwie kruszynki. Nie wiem nawet, czy to zdrowo.
I stara klucznica w głębokich zatonęła dumaniach.


VI.

Następowała niedziela. Starościna, która się nigdzie nie ukazywała, w święta i na wielkie nabożeństwa bywała jednak zawsze w kościele. Prowadzili ją chłopcy, a jeżeli tych w domu nie było, co się bardzo często trafiało, szła z nią, okryta ogromną chustą Piotruska. Staruszka potrzebowała kogoś, na kimby się oprzeć mogła, a prócz tego, ponieważ szła zgięta i z głową spuszczoną, trzeba ją było strzec od jakiego wypadku w lipowej ulicy, wiodącej do kościoła, która w święta i niedziele bywała dosyć ludną.
Na te dnie starościna miała strój czarny, stary, kapelusz osłaniający twarz, z czarną, gęstą zasłoną: suknię jedwabną i ogromny szal dziurawy, połatany, ale prawdziwy wschodni. Czasem wybierała się na wotywę, ale częściej, dla posłyszenia żywego słowa Bożego, na sumę, gdy właśnie natłok był największy. Zjeżdżało z sąsiedztwa osób mnóstwo, ławki bywały zajęte, honoratiores cisnęli się do najpierwszych, ale kanonik, wikary i służba kościelna strzegli, aby po staremu starościna w pierwszej ławce miejsce swe miała zawsze. Najczęściej po odśpiewaniu pieśni, po Święty Boże, staruszka wysuwała się z kościoła, nikogo nie widząc i nie zaczepiana przez nikogo. Niekiedy ktoś w kruchcie ją pozdrowił, przemówił słów kilka, na co tylko zwykła była ukłonem odpowiadać.