Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Resurrecturi.djvu/11

Ta strona została skorygowana.

W palcach trzymała robotę i igłę, ale do pracy wziąć się nie mogła. Zamyślona patrzyła w szyby okna, przez które nic widać nie było; łzy ciekły z powiek i nieotarte między zmarszczkami twarzy się gubiły. Zdawała się nie wiedzieć, że płacze. Myśli gdzieś musiały błądzić w przeszłości, a usta uśmiechały się z goryczą temu kielichowi, z którego piła wspomnienia, co ją pocieszały i truły zarazem.
W salce było cicho i pusto — dokoła milczenie dziwne, jakby tu wszystko wymarło. Na świecie wieczór się zbliżał, ochłodły po gorącym do zbytku dniu wiosennym. Lecz tu w tej izbie dusznej, zamkniętej, ani o wiośnie, ani o dniu słychać nie było... wiecznie jakiś mrok szary panował.
W rysach twarzy kobiety, której bardzo uboga odzież świadczyła o niedostatku, znać było krew szlachetniejszą, znikłą piękność, byt lepszy — coś, co mówiło, że przeszłość jej musiała być wcale inną... szczęśliwszą. Stary szlafroczek perkalowy, podwatowany, widocznie uszyty w domu i nienazbyt wprawną ręką, wyślizgany noszeniem, czepek z grubego białego muślinu, z takiemże podwiązaniem, mocno zszarzany i zmięty, z pod którego trochę posiwiałych dobywało się włosów, kołnierzyk perkalowy nie pierwszej świeżości — stanowiły całe jej ubranie. Obok fotelu, na którym siedziała, był mały stoliczek o trzech nóżkach, z napół wyciągniętą szufladką, z której nici, kłębki i gałganki wyglądały. Na nim leżała gruba chustka, zrzucone ze zmęczonych oczu okulary w mosiądz oprawne, książka do nabożeństwa z wystającemi z niej kartkami i zakładkami i różny drobny przybór do pracy służący, stary, zużyty, biedny. Stoliczek, który niegdyś był może ładnym sprzętem, dziś jedną podpórkę miał białą, widocznie siekierą dorobioną, byle tylko na niej mógł się trzymać. Mały stołeczek, na którym kobieta miała nogi oparte, równie już wymęczony, jak wszystko, co ją otaczało, z pod okrycia przedartego świecił dobywającym się włosem rudym.