Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Resurrecturi.djvu/114

Ta strona została skorygowana.

niu stał jeszcze jakiś czas, coś przemówił i zachwycony wyszedł. Był tak przejęty, ale tak zdziwiony razem, iż niedalej jak kilka kroków odszedłszy od pałacu, stanął w dziedzińcu, rozważając, co słyszał.
— Nie, — rzekł do siebie — to nie może być! To młoda panienka... jej się po głowie nie wiedzieć, co kręci. Że popróbuje — dlaczego nie? ale jej zaraz ręce opadną. Gdzie ona ludzi znajdzie? Kto jej pomoże? Tylko śmiechu z siebie narobi.
Ze szczerej życzliwości chciał się zaraz zawrócić, przestrzec i odradzić, lecz wstrzymał się jeszcze i zadumany powlókł do domu.
Szarym mrokiem chłopców jeszcze nie było w domu. Cecylja poszła do starościny, która, jak zawsze, siedziała ze spuszczoną głową w fotelu, z myślami o przeszłości.
— Ja do babci mam prośbę — odezwała się.
— Cóż, moje dziecko, mów; ty potrzebujesz czegoś?
— Ja bardzo kwiatki lubię, babciu kochana — poczęło dziewczę. — Nasz ogród tak zdziczał... niech mi babcia ogród puści w dzierżawę.
Starościna, dla której śmiech był prawie niepodobieństwem, roześmiała się dziwnie i smutno.
— Ja ci go daruję — rzekła. — Tylko Piotruskiej warzywa nie tykaj, a zresztą rób, co chcesz.
— Pewno, babciu?
— Daruję ci go.
— Proszę mi pożyczyć tylko.
— Ach, jaka ty jesteś dziecinna! Ale jeśli cię to ma zabawić...
— O, bardzo! bardzo!
I Cesia przybiegła ją w rękę pocałować.
— Zostanę ogrodniczką. Nie mam tu co robić, a próżnować nie lubię.
— Ale rączki sobie zabrukasz... no, i żeby się znowu ludzie nie śmieli, proszę cię.
— A niech się śmieją, to i ja się z nich śmiać bę-