Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Resurrecturi.djvu/115

Ta strona została skorygowana.

— dodała Cesia i raz jeszcze ucałowała w ręce staruszkę, która westchnęła głęboko.
Julek powrócił na wieczerzę. Henryka nie było jeszcze. Starościna, która się nieco ożywiła, poczęła przed nim opowiadać, że Cesia myśli gospodarować w ogrodzie i że sobie go od niej wzięła w dzierżawę. Julek, leniuch jakich mało, myślał, że to żarty i śmiał się; ale Piotrusia, która nakrywała do wieczerzy, zasłyszała coś z rozmowy, po głosie panny Cecylji poznała, że ta rzecz może być serjo i wyszła nader strwożona, mrucząc sama do siebie:
— To dopiero, jak ona mi tu zacznie mój ogród do góry nogami przewracać i kwiatki sobie sadzić, a moje kartofle i marchew powypędza. Nie, ja tego dopuścić nie mogę.
Właśnie odprawiono wieczorem panią Szymonową, miała więc pozór Piotrusia przyjść do panny, dowiedzieć się, czy czego nie potrzeba. Stanęła w progu i westchnęła.
— Proszę panienki, co to tam o ogrodzie była mowa?
— Babcia mi w nim pozwala gospodarować — roześmiała się Cecylja. — Ja bardzo ogród i kwiatki lubię, a nie mam co robić.
Klucznica aż zbladła i postąpiła kilka kroków.
— Na rany Chrystusowe, niechże bo panienka tego nie czyni! Cóż, własnemi rękami? to dopiero piękne będą ręce! A cudzemi?... gdzie? jak? Dziewka do tego nie starczy, a panna wie, co u nas kosztuje robotnik. A mojeż grządki w co się obrócą? Toć to śpiżarnia nasza i dochód, i wszystko.
— Kochana Piotrusiu, tylko się nie lękaj — odparło dziewczę. — Nie zrujnuję ci nic... dodam jeszcze. Bądź spokojna.
Klucznica nie śmiała się sprzeczać; fartuchem tylko otarła twarz uznojoną, westchnęła głęboko i wyszła, ze łzami w oczach, do swej izdebki.
— Teraz tośmy przepadli z kretesem, — poczęła,