Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Resurrecturi.djvu/120

Ta strona została skorygowana.

decznym impetem długo powściąganej miłości braterskiej, rozpływając się w czułościach, komplementach i oświadczeniach.
— A! jakże ta zawsze śliczna Cesia cudownie nam rozkwitła, jakże bosko piękna i jakże szczęśliwy jestem, że mogę ją nareszcie widzieć, ja, co tak byłem ujrzeć ją spragniony! Ale ciocia nie uwierzy, doprawdy, co ja mam na głowie. Najprzód te drogie, kochane dzieci, potem to urzędowanie i obowiązki obywatelskie... nieustanne wymagania moich poczciwych, kochanych powietników... Ani chwili spoczynku, nigdy dnia wolnego... Ale powiedziałem sobie, bądź co bądź i niech się stanie, co chce, pojadę paść do nóżek cioci do Zawiechowa. Tak byłem spragniony, stęskniony...
Usta mu się nie zamykały, a oczyma ciągle mierzył Cesię, która, pomimo bliskiego pokrewieństwa, uczuła się wkońcu tem zmieszana.
W głosie, w mowie, w ruchach marszałka było coś tak dziwnie nadrobionego, wysilonego, że chciało mu się ciągle powiedzieć:
— Ale nie męczże się i daj spokój tej komedji.
Cesia, której prawy charakter brzydził się wszelkiem udawaniem i przesadą, doznawała przykrego uczucia, jak gdy się człowiek za kogoś wstydzić jest zmuszony.
Marszałek znać był tak nawykły do podobnego tonu i sposobu obchodzenia się z ludźmi, iż nie poczuwał się nawet do tego, że mógł być śmieszny dla drugich.
Siadł wreszcie, z Cesi nie spuszczając oka, poprawiwszy nieco podróżne ubranie, aż nadto wykwintne. Był to jeden z tych ludzi, których elegancja lubi błyskotki. Ręce miał ślicznych pierścieni pełne, zegarek uczepiony arcydziełem jubilerskiego kunsztu, szpilkę wielkiej ceny, guziki od koszuli rozmiaru małych talerzyków deserowych. Oczyma szukał zwierciadła