Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Resurrecturi.djvu/139

Ta strona została skorygowana.

stać mogło, bo to są żarty z sakramentu, mój panie Henryku. Ślub to nie śniadanko na poczcie. A godziłoż się pannę z zacnego domu namawiać, porywać, uczynić taki skandal przeciw woli rodziców? Chcesz staruszkę-babkę dobić, familji własnej uczynić zakałę?
— Mój ojcze, — wyrwał się impetycznie Henryk — co się stało, źle czy dobrze, ale się stało. Będziesz łajał potem, jak chcesz, ale w tej chwili nam ślubu trzeba, lub...
— Lub co? — zapytał ksiądz Kulebiaka.
Panna zerwała się z siedzenia.
— Henryku! jedźmy gdzie indziej, jedźmy! Mnie strach ogarnia... jedźmy!
Ksiądz stał z załamanemi rękami.
Henryk błagał go napróżno: nie dawał się poruszyć.
— Jedźcie, dokąd chcecie, — rzekł — ślubu nie dam, bo nie mogę. Ślub taki nie byłby ważny. Ale coście to uczynili... coście uczynili, dzieci nierozważne! Henrysiu, ktoby się tego po tobie spodziewał. Na rany Pańskie, może w domu nie spostrzeżono jeszcze ucieczki. Wracajcie, rzućcie się do nóg rodzicom...
Henryk, nic już nie odpowiadając, podał rękę Hannie.
— Jedźmy — rzekł.
Domawiał tego wyrazu, gdy około wikarji dał się słyszeć hałas, brzęk i głos Sławczyńskiego.
— Tu są... tu zdrajca! da mi gardło!
Panna Hanna, przestraszona, rzuciła się do alkierza, potrąciwszy księdza, a Henryk, jak osłupiały, pozostał. W progu już się pokazał Sławczyński stary, z kijem ogromnym w ręku, zasapany, w kapocie porozpinanej, bez chustki na szyi. Ze wściekłym wyrazem twarzy pędził za nim słuszny, urodziwy chłop jak dąb, narzeczony panny, Mazurowicz. Henryk, widząc ich wprost nacierających na siebie, chwycił stołek i gotował się z nim do obrony.