Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Resurrecturi.djvu/149

Ta strona została skorygowana.

Na te słowa babka zaczęła drżeć i oczy sobie zasłoniła.
— Ranny lekko. Był doktór, opatrzył go i niema najmniejszego niebezpieczeństwa.
Domawiała tych słów, gdy Piotruska, sama nie chcąc wejść, wprowadziła wikarego.
— A! i wy tu, mój ojcze — łkając, zawołała babka. — Mój Henryś, moje najdroższe dziecko... ranny?... Gdzież on? tu?
I zerwała się z krzesła.
— Piotrusiu! Cesiu! podajcie mi ręce, prowadźcie mnie, prowadźcie, ja go widzieć muszę!
Spojrzawszy po sobie, przytomni nie śmieli się oprzeć temu żądaniu. Cesia wzięła starościnę pod jedno ramię, Piotruska pod drugie i zwolna zaczęły ją ku schodom prowadzić. Szła milcząca, a że nawykła była modlić się zawsze, szeptała machinalnie modlitwę, której ani dokończyć, ani się z nią połapać nie mogła.
Pochód to był milczeniem straszny, a staruszka, której sił brakło, kilka razy na schodach zatrzymywać się musiała, aby odetchnąć nieco.
Gdy weszli do pokoju Henryka, przy którym klęczał Julek, chory podniósł się na ręku. Cesia dała mu znak: zrozumiał obowiązek. Uśmiech bolesny przebiegł mu usta i rzekł szybko słabym głosem:
— Babciu, to nic... Drasnęła mi tylko kula trochę skórę... Niech babcia będzie spokojna.
Ale wtem siły go opuściły i blady pochylił się na poduszki.
Starościna usiadła, nie mówiąc nic, i płakała. Milczeli wszyscy. Aż po chwili, gdy się Henryk ocucił i coś przebąknął, gdy wszyscy już nie wiedzieli, co począć, aby staruszce oszczędzić smutnego widoku, ksiądz Kulebiaka zbliżył się do jej ucha i oświadczył, że choremu doktór nakazał spoczynek i że go z Julkiem samego wypada zostawić.