Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Resurrecturi.djvu/154

Ta strona została skorygowana.

zdawało się, że na nim najmniejszego nie uczynił wrażenia. Ksiądz Kulebiaka wiedział dobrze, iż tu z uwagami występować niebardzo wypadało, gdy rodzice tak ułożyli, a panna zgadzać się musiała, wszakże po chwili zdumienia, ze szczerością swą zwykłą, zwrócił się do Mazurowicza.
— Nie moja to rzecz, ale czyś się asindziej zreflektował dobrze? — zapytał.
— Albo co? — odparł chłodno narzeczony.
— Panna bo waćpana nie chciała.
— Eh, co tam panna, mój ojcze... co tam panna! U panien przed ślubem w głowie porządku niema... to się zładzi.
— Ja jednakże zapowiadam, że panny o dobrą i nieprzymuszoną wolę pytać będę wyraźnie, bo mi tak każe sumienie, gdym ją z innym widział uciekającą.
— To co? — zawołał Mazurowicz. — Może się i zadurzyła w tamtym; ale ja swojego pewny jestem... co komu do tego!
— A cóż to będzie za pożycie? — spytał wikary.
— Takie, jak i innych. Ja się tam gachów nie boję. Ten dostał dobrze w udo, to mi się nie posunie, a na drugich też znalazłbym sposób. Panna mi się podoba, bo ładna... posag dobry, ojciec mnie lubi, to cóż ja tu mam w delikatności się bawić? Ja, choć szlachcic, człowiek jestem prosty i w romanse się nie wdaję.
Sucho i dziko rozśmiał się, kończąc, Mazurowicz. Ksiądz z podziwieniem na niego popatrzył. Cóż miał mówić? Zabrał się z zakrystjanem i pojechał do Błotkowa.
W progu go spotkał stary Sławczyński, paradnie wystrojony i dobrej myśli. O poprzednich wypadkach mowy nie było. Weszli do dworu, który był mieszaniną elegancji de domo Motowidłowskich i braku gustu, jaki Sławczyńskiego odznaczał. Pani sama wyszła strojna, dumna, z miną melancholiczną, ale zrezygnowaną. Na zięcia patrzyć nie chciała. Wikary