Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Resurrecturi.djvu/170

Ta strona została skorygowana.

— Julek się wyrobi pod moim dozorem, — przerwał marszałek — a co się tyczy Henryka, ten, zdaje mi się, kaleką zostanie po tym nieszczęśliwym wypadku.
— Doktór zaręcza, że zaledwie ślad jakiś zostawi po sobie rana.
— Ach doktór! doktorowie obiecują zawsze... Ja się na tem znam: kula mu ścięgna porwała... co najmniej będzie nogą powłóczył. Jemu potrzeba spokojnej egzystencji. Znajdę mu małą dzierżawę...
— A cóż zrobimy z Zawiechowem? — żywo zawołała Cecylja.
— Sprzedamy pałac korzystnie na lazaret... to moja rzecz. Rząd potrzebuje właśnie murów i zapłaci bardzo dobrze.
Cesia złożyła ręce.
— Panie marszałku, — zawołała — to nie może być! Zaklinam pana, nie czyń tego! Te mury, te drogie, przesiąkłe pamiątkami gruzy... pozwól nam w nich zostać!... Mam, — dodała energicznie — trochę zapracowanego grosza, mam wiele odwagi, a przed sobą cel święty. Daj mi pan rok, dwa czasu... znajdę sposób ratowania rodziny o własnych siłach.
Marszałek się roześmiał.
— Już mi o tem mówiono — zawołał. — Mais, chére cousine, tak dziwaczna fantazja mogłaby być uwzględniona, gdybyśmy mieli dużo czasu i pieniędzy do stracenia. Ale przyznam się, że mi żal i twych pieniędzy, i pracy... bo to wprost pomysł piękny, poetyczny, ale, pozwól sobie powiedzieć, dziecinny.
Cesi oczy już były oschły.
— Kochany wuju, — odezwała się, wyraziście dając mu ten tytuł — przebaczysz mi. Może to być i dziecinne, ale ja na siebie biorę odpowiedzialność i, com postanowiła, to spełnię. Żadna w świecie siła od tego mnie odwieść nie może.
Pan Bolesław zbladł, zrobił dziwną minę, usta wy-