Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Resurrecturi.djvu/171

Ta strona została skorygowana.

krzywił, dumnie jakoś pierś wydął i głowę na ramiona zarzucił.
— W takim razie — rzekł — musielibyście się wyrzec zupełnie opieki mojej, pomocy, wszelkiego odwoływania do mnie, jednem słowem węzłów, które nas łączą... bo ja czynię to, co mi doświadczenie i rozum dyktują, lub... umywam ręce.
— Jeżeli który z mych braci pójdzie za radą pana marszałka, — przerwała Cecylja — ja mieszać się nie będę do tego; mogą czynić, co chcą. Ale ja zostaję w Zawiechowie.
— Choćby sama jedna z Piotruską, która, między nami mówiąc, nie jest także długowieczna? — począł marszałek.
Cecylja nic nie odpowiedziała.
Pan Bolesław okazał się jakby urażonym: ostygł nagle. Jakkolwiek biedna sierota zdawała się być pewną tego, co czynić chciała, jakkolwiek mocne miała postanowienie spełnić myśl swoją i samej sobie być winną ratunek... przypomnienie, że nie własnym tylko losem, ale razem przyszłością braci rozporządza, strwożyło ją. Zawahała się, łzy pociekły jej z oczów i prędko zaczęła je chustką ocierać.
Ze swej strony marszałek poczuł, że złą drogę obrał, chcąc trafić do serca pięknej kuzynki, którą co chwila się więcej zachwycał. Nie spodziewał się w niej tej energji, ale nie życzył sobie zerwać, bo już marzył o niej i o bardzo miłej jakiejś przyszłości. Powiedział sobie, że z takim charakterem trzeba więcej działać z pomocą zręcznej insynuacji, czasu, może trochy pochlebstwa i przymilenia. Łzy owe na oczach kuzynki dawały mu doskonałą sposobność do uczynienia zwrotu, z którego sobie najlepsze obiecywał skutki.
— Niech próbuje — rzekł w duchu.
Udał nadzwyczaj wzruszonego temi łzami, złożył ręce i rzucił się ku niej.
— Droga Cesiu, pozwól mi się tem poufałem nazywać imieniem, jako krewnemu, niechże ja nie mam