Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Resurrecturi.djvu/176

Ta strona została skorygowana.

Marszałek siedział zamyślony, przybity, widocznie mocno tknięty tem wyznaniem.
— Bądź co bądź — odezwał się — jest to prawdziwe nieszczęście, bo dla ludzi dosyć pozoru, aby potwarzy uwierzyli, a tu się istotnie składają rzeczy jakoś tak dziwnie...
Zaczął szukać po kieszeniach.
— Niech kuzynka sobie wyobrazi, ja od tego Sulejowskiego, a przynajmniej domyślam się, że to ten sam być może, jak mu imię?
Cecylja się zarumieniła.
— Alfred — rzekła pocichu.
— No, więc od tego samego list miałem przed wyjazdem. Chce tu w sąsiedztwie kupić dobra, wystawione właśnie na sprzedaż, i mnie, jako marszałka, zapytuje o ich wartość, prosząc o otwarte objaśnienie interesu.
Żywo poruszyła się Cecylja, składając ręce.
— Na miłość Bożą, — zawołała — jeżeli to być może, niech mu wuj odpisze, iż nie radzi, że dobra są zrujnowane, że ceny tej niewarte...
Prośba ta zdziwiła nieco, ale razem uradowała marszałka.
— Naturalnie, że postąpić inaczej nie mogę, — rzekł — chociaż wyznaję, że odpowiedź tego rodzaju będzie trudna, bo dobra są tanie, w położeniu doskonałem i interes wyborny.
— Ale się coś zawsze znaleźć może?
— Musimy coś znaleźć — odparł marszałek, któremu obojętność Cecylji dla hrabiego zdawała się dobry humor przywracać. — Stanowczo mu odradzę. Na nieszczęście ja, przy tych moich interesach i kłopotach niezliczonych, nie miałem czasu zaraz mu odpowiedzieć... list trochę zależał; zresztą i człowieka nie znałem.
Cecylja milczała. Pan Bolesław list bezimienny obracał na wszystkie strony, badając pieczątkę, adres, papier, pismo.