Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Resurrecturi.djvu/186

Ta strona została skorygowana.

wienia procesu i zrobienia niezłego interesiku ze sprzedażą murów.
Pomysł był genjalny; wszystko jednak zależało od wykonania. Z mieszczanami sprawa nie była łatwa, bo obudziwszy ich uwagę, można się było narazić na zbyt wysokie ocenienie pretensyj. Z drugiej strony należało się zapewnić, że mury nabyte zostaną.
Co do tego ostatniego punktu, Sławczyński był przygotowany choćby na stratę.
— Pal ich djabli, — mówił w duchu — bylem to paskudne plemię stąd wyrugował, a już choćby się ten stary chlew przy mnie został... mniejsza z tem.
Sławczyński zanadto był przebiegły, ażeby wprost do mieszczan się sam udać. Nawykł w interesach nigdy prostemi nie chodzić drogami. Z powierzchowności człek rubaszny, gadatliwy, niby otwarty i niezręczny, miał ten talent, że się daleko wydawał głupszym, niż był w istocie. Ludzie też niebardzo się go wystrzegali i dobrze mu się z tem działo.
W wielu sprawach pomocny mu był sekretarz Machczeńko. Wyrachował sobie, iż z nim i przez niego najłatwiej dojdzie do celu. Chwile wolne, jak wiadomo, spędzał Machczeńko najczęściej w restauracji. Bilard i gawędka, coraz nowe twarze, które się tam spotykało, rozrywały go po biurowej pracy. Sławczyński, choć nie zajeżdżał do Szmula, bo się za coś na niego gniewał, do restauracji czasem zachodził. Udał się do niej i teraz, za przybyciem do miasteczka. Wszedłszy, obejrzał wszystkie kąty, sapiąc, ale sekretarza nie było. Spytał kelnera o niego: odpowiedział, że tylko co go nie widać. Kazawszy więc sobie dać jeść, stary czekał. Jakoż niebawem zjawił się pożądany, w wyśmienitym humorze.
— Pana sędziego dobrodzieja! — zawołał.
— Kochanego sekretarza — jakże mi miło! Toż to kopę lat! — rozstawiając ręce, w których nóż i widelec trzymał, zawołał Sławczyński.
Machczeńko był rezolutny i wesół czasami.