— Czy nie za interesem? — zapytał, śmiejąc się. — Toby mi bardzo w porę przyszło... Owsa dla koni potrzebuję... no i...
— Co będziesz pił? — zapytał gościnnie sędzia.
— Szklankę ponczu — odparł Machczeńko.
— Hej ty, Moryc! ponczu dla sekretarza.
Machczeńko był człowiek dziwny: ani zły, ani dobry. Nie miał w życiu sposobności wyrobić się ani w jednym, ani w drugim kierunku, a natura go stworzyła tak, że lubił — przekorę. Spłatać figla było dlań największą w życiu rozkoszą, szczególniej gdy się go kto nie spodziewał. Nie znał większej przyjemności, nad wyprowadzenie innych w pole. Często na tem tracił nawet, ale wstrzymać się nie mógł.
Gdy siadł z cygarem naprzeciw brzuchatego, opasłego szlachcica, pierwszą myślą, jaka mu do głowy przyszła, było: coby jemu za finfę puścić? Finfą nazywała się u niego każda trafna sztuczka.
— Interesu to ja żadnego nie mam tak dalece, — mówił, zajadając, stary — jak mi Bóg miły; ale gdyby się interes trafił, tobym nie był od tego. Niema co robić, a tak to człek gnuśnieje.
— Sędzia szukasz biedy i guza?
— Ano, guz za guz; choćby się i oberwało, to się odda, byle nie próżnować.
Zaczęli się obaj śmiać, ale tak głośno, tak długo, tak zawiesisto i donośnie, że Moryc aż pode drzwi przybiegł podsłuchać, co to było. A był to wprost ten rodzaj śmiechu, który zastępuje myśli, lub zapełnia przerwę w rozmowie. Obaj patrzyli sobie w oczy.
— No, panie sekretarzu, dajcie wy mnie jaki interes. Wezmę, jak Boga kocham, wezmę... Nie mam co robić.
Machczeńko ramionami ruszył. Była chwila milczenia.
— Wiecie co? Przyszła mi myśl do głowy. Chcecie? Będzie i owies dla koni, i dla mnie guz... i wszystko.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Resurrecturi.djvu/187
Ta strona została skorygowana.