Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Resurrecturi.djvu/188

Ta strona została skorygowana.

— A co? — zapytał Machczeńko, pomyślawszy — o cóż idzie?
— Tu, przed jakiemi laty piętnastu, szesnastu...
— Eh, eh! stare dzieje!
— Ale ba, z gałganów starych robią nowy papier, a na papierze asygnaty drukują — rozśmiał się Sławczyński.
I znowu zaczęli się śmiać okrutnie. Śmiech był w ich rozmowie rodzajem przyprawy czy sosu, bez którego się obejść nie mogli.
— Cóż to było przed szesnastu laty? — spytał sekretarz.
— Ot, co było — począł Sławczyński. — Mieszczanie mieli proces o grunta z Horyszkami. Naówczas te łapserdaki byli jeszcze w pierzu i zdusili sprawę. Dlaczegóżby miasteczko nie miało się teraz o swoje upomnieć? Ot, i sprawa... a jeśli zechcą, to ja nabędę pretensje.
Sławczyński z krzykliwego śmiechu i głośnej mowy przeszedł do szeptu prawie i oglądał się jeszcze, czy kto nie słucha. Wyplunąwszy już, co miał na myśli, dopiero się spostrzegł, że mu to wypadło jakoś niezbyt zgrabnie.
Machczeńko w duchu sobie powiedział:
— Aha!... tędy... to już wiem. — I dodał równie poufnie do samego siebie: — Zjesz ty djabła!
— No, no, — odezwał się głośno — wiecie, że to tak sprytna rzecz, jak rzadko... Ano! ja z burmistrzem pogadam.
— Ale ostrożnie! — dodał Sławczyński. — Mnie to tak, nie wiedzieć skąd, narazie przyszło, dla żartu... ot, aby się bajdurzyło. Ano, kto wie, możeby co i było z tego.
— Czemu nie? — rzekł Machczeńko, jedno oko przymrużając i puściwszy, niby przypadkiem, dym z cygara w same oczy sędziemu. — Jakby się udało pałacysko im zabrać, toby (tu się ręką zasłonił) na lazaret kupili.