Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Resurrecturi.djvu/189

Ta strona została skorygowana.

Sławczyński udał zdziwionego.
— Co? jaki?
— Nie wiecie?
— Cóż ja o lazarecie wiedzieć mogę?
I począł dojadać sosu, zgarniając go chlebem i wycierając talerz doczysta.
Milczenie trwało chwilkę. Owa bujna wesołość zupełnie się wyczerpała. Sławczyński był nierad, że go zrozumiano.
— A to łotr, proszę, — mówił do siebie — proszę, żeby tak zaraz wiedzieć, gdzie raki zimują.
Machczeńko przypatrywał mu się.
— Mam pogadać z burmistrzem? — spytał.
Jakby z zamyślenia wychodząc nagle, stary głowę podniósł i spytał:
— Co, co? dalipan, zapomniałem.
Zdało mu się to bardzo sprytnem, ale — jak mówił Machczeńko — przeholował. Łatwo się już było domyśleć, że kłamał.
Rozmowa przez jakiś czas rwała się, zawiązywała, wracała nawet do epizodów owego głośnego śmiechu, dających czas do namysłu. Wkońcu jednak Machczeńko się na pewno domacał, że szło o nabycie pretensyj od mieszczan. Zasiedzieli się, tak rozmawiając, dopóźna. Sławczyński, który po staremu w to wierzył, że się najlepiej interesa przy butelce robią, bo butelka dozwala potem niedobrze sobie przypominać tego, czego się nie chce pamiętać — kazał dać starego węgrzyna. Obaj trochę sobie podchmielili; ale do ponczu nawykły sekretarz nabył tylko trochę śmiałości, a sędzia stał się niepotrzebne gadatliwym.
— Choć ja o tem nie myślałem — rzekł wkońcu — i już na starość chleba mam dosyć, ale interes byłby niezły... i dla pana sekretarza, i dla mnie. Czyby zarobek był, czy nie, to zawsze tych łotrów z pod ciemnej gwiazdy, tych Horyszków, preczbym z powiatu wygonił. Już oni mi tu siedli.
I pokazał na gardło.