Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Resurrecturi.djvu/190

Ta strona została skorygowana.

Machczeńce chciało się śmiać, ale minę zrobił smutną i dodał:
— Już to prawda... panna Hanna...
— Ano, co tu przed przyjacielem taić? Córkę mi bałamucił, o włos, że ślubu z nią nie wziął. Ale dał mu Mazurowicz dobrze; liże się, liże, bodaj się nie wylizał! Ja ich, chybabym żyw nie był, wykurzę. Niech idą z torbami... niech idą!
Sekretarz głową tylko potakiwał, ale, doszedłszy już do dna i zgruntowawszy, o co chodziło, powiedział sobie:
— Niedoczekanie twoje!
Podali sobie ręce. Sławczyński chciał kazać dać jeszcze jedną butelkę, ale sekretarz odmówił. Na jutro w porze obiadowej mieli się zejść, dla pomówienia ze sobą.
Rozpocząwszy tak szczęśliwie sprawę, Sławczyński poszedł spać. Człek był pobożny; zmówił pacierz głośno i zakończył go myślą szczęśliwą, że ofiaruje cztery świece funtowe do obrazu cudownego w Zbirowej, byle Horyszków z torbami puścił.
— Tak mi, Boże, dopomóż, dam! nie pożałuję! i jeszcze na wotywę solenną. Hanna, jak go tu nie będzie, do rozumu przyjdzie i z mężem zacznie żyć, jak Bóg przykazał.
Nazajutrz, oddawszy kilku znajomym wizyty, pochodziwszy z rękami wtył założonemi, dla powagi, po miasteczku, w godzinie obiadowej przybył Sławczyński do restauracji. Zastał już w niej Machczeńkę. Nim się rozmowa zaczęła, kazali kimlu przynieść, bo miał być na obiad chłodnik.
— A co? — zapytał sędzia.
— Zagaiłem sprawę, — rzekł sekretarz — ale jest sęk.
— Jaki sęk?
— Najprzód zdaje się, że przedawnienie zaszło; ale na toby radę można znaleźć, bo da się tam może w akta co wcisnąć.