Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Resurrecturi.djvu/192

Ta strona została skorygowana.

— Niema o czem mówić, kiedy nie da się zrobić — odparł sekretarz.
Obiad przeszedł nieochoczo. Jedną tylko butelkę postawił sędzia i sam pił mało, uskarżając się na ból głowy z gorąca. Sekretarz też, figla spłatawszy, prędko go pożegnał. Nastąpił kwaśny porachunek z Morycem, który większą jeszcze goryczą napełnił serce Sławczyńskiego, płacił bowiem oba rachunki razem, wczorajszy i dzisiejszy, a pierwszy wypadł mu nad miarę wielki.
— Bo to... mości panie, — mówił, odchodząc — bo to chla, pije bez miary ta kancelarja. Daj ich katu z ich gardłem i ich rozumem!
Wyszedłszy na rynek, Sławczyński nie wiedział już, co robić, gdy — jakby na toż, burmistrz mu się nastręczył. Był to młody człek, dosyć zamożny i, chociaż syn rzemieślnika, wykształceniu był winien, że go ludzie szanowali. Miał tylko tę wadę, że szlachty nie lubił i, gdy jej dokuczyć mógł, czynił to z prawdziwą przyjemnością.
— Otóż i burmistrz — rzekł w duchu sędzia. — Trzeba mu się wyprzeć tej sprawy, żem o niej jako żywo nie myślał i ochotę mu do niej odebrać.
Pośpieszył więc na powitanie. Spotkali się w samym rynku.
— Cieszę się bardzo, że oto pana tu znajduję, — odezwał się sędzia — bo pragnę się wytłumaczyć.
— Wytłumaczyć? z czego? — spytał burmistrz.
— A co to tam plótł panu Machczeńko, bo on to wziął ze swojej głowy.
— Ale co takiego?
— Interes, o którym on mówił z panem.
— On ze mną o żadnym nie mówił interesie.
Sławczyński osłupiał.
— Kiedyż to być miało? — pytał mieszczanin.
— No, dziś... o tej głupiej pretensji.
— Nic nie rozumiem.