Spojrzał w oczy burmistrzowi Sławczyński i wziął go pod rękę.
— Może na chwileczkę zajdzie pan do mnie.
Poszli razem do zajazdu. Sławczyński dygnitarza posadził na kanapie i ostrożnie sprawę zagaił.
Sekretarz o niej, jak się okazało, nie mówił nawet z burmistrzem. Rzecz stała wcale inaczej: pretensje nie były przedawnione i nie stosowały się do masy.
Odetchnął sędzia. Zdało mu się, że zdrajca Machczeńko komu innemu pewnie chciał naraić sprawę całą. Przysiadł się więc niezwłocznie do burmistrza, dowodząc mu, że miasteczko z tego nic nie zyska i niczego dojść nie potrafi, że pretensja funta kłaków niewarta, ale przyznał się do tego, iż gotów ją podjąć, przez zemstę na Horyszkach.
Dobicie upadłej szlachty zanadto się uśmiechało burmistrzowi, aby się nie chwycił tak wybornej sposobności. Obiecał sprawę przedstawić i dołożyć starania o ustąpienie pretensyj sędziemu.
W chwili więc, gdy już był stracił nadzieję wszelką, Sławczyński znalazł się prawie u celu i w duchu ponowił ślub uczyniony, postawienia czterech świec funtowych. Nie chciał już nawet odjeżdżać do Błotkowa, dopókiby czegoś pewnego nie miał, a choć go kilkodniową zwłoką burmistrz straszył, odparł, że i tydzień siedzieć gotów.
W pałacu, po śmierci starościny, przez parę dni wszystko pozostało w dawnym stanie. Panna Cecylja złamana była wypadkami i zbyt znękana, aby o czemkolwiek pomyśleć mogła. Henryk, który po raz pierwszy o kuli zszedł do babczynej trumny, powoli już przechadzać się próbował. Noga zraniona nie miała władzy zupełnej, lecz Hordziszewski czynił nadzieję, że się ona da odzyskać.