Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Resurrecturi.djvu/196

Ta strona została skorygowana.

— Sprzedana cegła da nam fundusz na pokrycie i restaurację skromną środka. W jednem skrzydle od południa będzie mała cieplarnia, która przy ogrodzie naszym koniecznie jest potrzebna.
Julek słuchał zdziwiony.
— Ale cóż ci się śni, Cesiu? ogród, cieplarnia... kiedy my na życie ledwo mamy.
— Mówiłam ci przecie, będziemy ogrodnikami — zawołała Cecylja.
— Prawda, słyszałem coś o tem, — uśmiechając się, rzekł Julek — lecz ci się przyznam, że to za żart wziąłem... Handel, ogród... Nie!
— Ja już po ogrodnika posłałam — odezwała się Cesia. — Oczekuję go co chwila i sama z nim rozpocznę. Jeszcze gdy byłam w Warszawie, nasz pałac, ogród i nasza bieda na myśl mi przychodziły. Usnułam to sobie zawczasu. Moja dobra przyjaciółka, pani L., przyklasnęła myśli mojej i wzięła ją gorąco do serca. Zaczęłyśmy szukać ogrodnika i znalazłyśmy starego Wielkopolanina, który od lat dziesięciu w Warszawie i po wsiach prowadził sady i oranżerje, zakładał ogrody. Zrobiłam z nim warunkową umowę...
— Więc — krzyknął Julek zdziwiony — to już zaszło tak daleko?
— Przypomnij sobie, że nieboszczka babka zgodziła się na moje ogrodnictwo.
— A ja, przyznam ci się, nigdy tego nie brałem na serjo.
— Julku mój drogi, — westchnęła Cesia — życie ludzkie jest tak serjo... tak serjo, iż uśmiech w niem wydaje się niepojętą rzeczą, czemś prawie nieprawdopodobnem... Jam się nauczyła brać wszystko tak, jak każe ta smutna rzeczywistość, co się nazywa życiem. To dola, na którą skazani jesteśmy za grzech pierworodny. Nie pracą nas Bóg ukarał — praca jest dobrodziejstwem, ale walką poezji ducha z prozą powszedniego życia. Poddać się jej, a nie zbrukać