Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Resurrecturi.djvu/201

Ta strona została skorygowana.

Szmul znowu ręką zaprzeczył, aż sił nabrawszy, głowę podniósł, wzdychając.
— Przyniosłem wam... złą wiadomość, — odezwał się — ale niema chwili do stracenia, jeżeli jeszcze ratować się można.
— Na Boga! — przerwała Cesia. — Cóż nas jeszcze więcej dotknąć może? Straciliśmy wszystko.
— No, został państwu ten muru kawał, ten kawałek ziemi, dach nad głową, — dodał Szmul — swój dom, a tego może nie wie nikt, co znaczy swój dom, kto nie był bezdomnym. Wam i to chcą odebrać.
— Jak? kto? przecież to jest własność nasza!
— O! zły człowiek zawsze może zrobić, co zechce. Mnie się w głowie zawraca. Któż o tem pamiętał, że tu był niegdyś proces z miastem o grunta? Kto o tem wiedział? Dwadzieścia lat nikt się nie upominał.
Cecylja ręce załamała i padła na krzesło.
— Miasto, — ciągnął Żyd dalej — ale miasto do dziś dniaby się o to nie upominało. Zły człowiek to zrobił, zły człowiek to nabywa. Za godzinę może kontrakt podpiszą.
— Kto? z kim? — zawołała Cesia.
— Sławczyński nabywa tę pretensję, to dosyć powiedzieć... Jeżeli on dziś to kupi, jutro was stąd wypędzi.
— Więc na to niema ratunku? — spytała Cecylja.
— Niema żadnego, — odparł Szmul z boleścią — niema żadnego. Próbowałem ja, starałem się, biegałem, ale zrobiłem tyle tylko, że mi Machczeńko obiecał przeciągnąć podpisanie umowy może do jutra. Nie dał mi słowa, ale uczynił nadzieję. Myślałem... Sławczyński jest tu, on to czyni przez zemstę... któż wie...
Żyd dokończyć nie śmiał.
Panna Cecylja zrozumiała go, domyśliła się i zerwała z krzesła.
— Mam iść? — zapytała.