Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Resurrecturi.djvu/212

Ta strona została skorygowana.

— No, to chwała Bogu! — wykrzyknął Mazurowicz.
— Ale... milczałbyś, kiedy nie rozumiesz — zniżając głos, rzekł Sławczyński. — Nie trzebaż tego głosić, że tu się sprawa popsuła, a przed Hanną powiedzieć, że ja dobrowolnie ustąpiłem, dla świętego spokoju. Ano, prawdą a Bogiem, kto, jak, co tu popsuło, nie wiem. Zęby mi wybierz, nie wiem. Mieliśmy już podpisywać, umowę kazałem na stemplowanym papierze przepisać... gotowe było wszyściuteńko... jeszcze i kopistę musiałem sowicie opłacić. Tymczasem nad wieczorem przychodzi do mnie z prośbami ta siostra ich, ta... panna Horyszkówna. Powiedziałbyś, że królewna, albo księżniczka, tak się to nosi, takie to pyszne, a gada z partesów... niby z kazalnicy. Poczęła mnie Panem Bogiem, głupia, straszyć... sumieniem, alem ją zgromił i przepędził. Myślę sobie: już mnie rozrachunek zostawcie. Nazajutrz idę do podpisu: burmistrza niema. Tknęło mnie to. Posyłam a posyłam, aż naostatek przybywa, ale taki, jakby go kto wczoraj na innego przehandlował. Powiada mi, że rzecz potrzebuje rozpatrzenia, formalności... to i owo, że trzeba zwlec podpisanie. Widzę, że źle. Ja do worka... ale ani chce słuchać. Otóż masz status rei. Com się nadreptał, napocił, nie liczę, ale co pieniędzy darmo poszło...
— Przecież można dojść, co się stało.
— Właśnie, że niepodobna niczego się domacać. Od dnia do dnia wloką i milczą. Zdaje się więc, że i takby z tego nic nie było.
Sławczyński westchnął.
— Nie będzie ich można forować tym sposobem, — dodał cicho — no, to niech siedzą, niech siedzą! Już ja ci daję słowo, że im życie tu obmierznie i sami się prosić będą na świeże powietrze... Tylko sza! cicho! nikomu nic; trzymaj język za zębami, żebyś znowu tak się nie spisał, jak tą razą. Kiedy głowy nie masz, bo nie masz, znaj to do siebie i języka zakąsuj.