Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Resurrecturi.djvu/217

Ta strona została skorygowana.

do administrowania, a ja dam kaucję. Owszem, niech sobie tę ruderę zabiorą.
Szmul słuchał cierpliwie.
— Zdaje się, panie marszałku, — odezwał się — że jej może i nie zabiorą.
— Nie? Sądzisz, że nie? — zimno odezwał się marszałek, trochę zmieszany.
Szmul spowiadać mu się nie chciał.
— Niech jaśnie pan od siebie uspokoi pannę Cecylję; mnie się zdaje, że się da temu jakoś przeszkodzić.
W twarzy marszałka widać było, że może niezupełnie był rad temu wypadkowi, lecz przyjął to naturalnie jako rzecz uspokajającą i, swoich planów już nie powtarzając, zamilkł. Chciał tylko dobyć ze Szmula, kto i jak poratował zagrożoną rodzinę, ale Żyd pobałamucił i zbył go ogólnikami.
We dworze w Zawiechowie, chociaż Szmul dodawał otuchy, nic jeszcze z pewnością nie wiedziano. Marszałek, korzystając ze zbiegu okoliczności, zużytkował to dla siebie.
Zajechał przed pałac i z tym samym pośpiechem i egzaltacją, jak dawniej do starościny, wpadł do Cesi.
— Kochana kuzynko, — zawołał, zjawiając się w progu — oto jestem na rozkazy. Rzuciłem wszystko i z bijącem sercem pędziłem tu do was. O! mnie tu tyle drogich ciągnie wspomnień, tak święte obowiązki! Spłakałem się, zobaczywszy Zawiechów i przypomniawszy sobie drogą naszą zmarłą.
Cesia, płoniąc się, słuchała go.
Siadł wreszcie, pot z czoła ocierając.
— Najprzód na wstępie — pośpieszył dodać — przynoszę wiadomość, bo już byłem w mieście i działałem, że mimo wszystko co groziło, niebezpieczeństwo przecie jest usunięte. Napadłem zaraz na urzędników, użyłem mojego wpływu i proszę mi wierzyć, nie dopuścimy do tego.