Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Resurrecturi.djvu/224

Ta strona została skorygowana.

— Proszę cię, panie Szmul, — rzekł — nie trzymajże mnie w niepewności i nie czyń tajemnic przede mną. Cóż tam takiego się stało?
— Nic złego — począł stary, zażywając tabakę i przeciągając tłumaczenie, nie bez pewnej złośliwości. — Pierwsza rzecz, że pana Henryka dawno niema; pojechał uczyć się do Warszawy. Na nogę mało co kuleje, zresztą wygląda dobrze i pracuje, słyszę, wiele. Mówią, że z niego będzie człowiek.
Pan Bolesław stał milczący.
— Przepraszam cię, mój panie Szmul, ale o czemże pojechał? Skąd pieniądze? Ode mnie ich nie żądali i mnie też przez ten czas w domu nie było.
— Mogę tylko panu marszałkowi zaręczyć, że nie pożyczyli od nikogo.
— Więc cóż? Skarb odkopali? Co u licha! — odparł opryskliwie marszałek. — Waćpan wiesz najlepiej, że za nieboszczki starościny, gdyby, nie chwaląc się, nie ja, nie byłoby co jeść.
— To prawda, — rzekł Szmul — sama pani starościna ciągle to powtarzała.
— A skądże się mogło wziąć teraz?
— Skąd? Panna Cecylja niedarmo sześć lat pracowała; przywiozła z sobą, co oszczędziła, a ze zwalonych murów sprzedana cegła, kamień, gruz zrobiły też piękny grosz.
Pan Bolesław aż podskoczył.
— Z jakich zwalonych murów? gdzie? co? Kto mury zwalił? jakie?
Szmul wytrzymał atak z krwią zimną, posługując się tymczasem ogromną jedwabną chustką, którą trzymał w ręku.
— Ze starego pałacu został tylko sam środek, proszę jaśnie pana, który po zrestaurowaniu wcale pięknie wygląda. Zobaczy jaśnie pan jutro. Skrzydła, stare mury, wszystko, co tylko pustką niepotrzebną stało, kupili podradczycy do budowy lazaretu i zapłacili, niema co powiedzieć, bardzo dobrze.