Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Resurrecturi.djvu/227

Ta strona została skorygowana.

kierkę zakręcał, to do czynienia miał z pomarańczowym fularem, ale widocznie oburzenia pana marszałka nie dzielił wcale i trzymał się neutralnie.
— A cóż ludzie na to? — zapytał pan Bolesław — co ludzie?
— A co ludziom do tego? Pan marszałek to wie, że im nigdy dogodzić niepodobna. W istocie potrosze się dziwują, więcej szydzą, a kto może, przeszkadza. Ano, gdzie inaczej?
— Cóż się z Mazurowiczami stało?
— Oni dawno wyjechali oboje, pogodziwszy się — odparł Szmul. — Już teraz ze sobą żyją dobrze i niema posłuszniejszego męża nad tego Mazurowicza. Co żona każe, choćby w ogień i wodę...
— A jejmość?
— Jejmość robi, co chce — mruknął Szmul. — Prawdę powiedziawszy, można się tego było spodziewać. Młodych ludzi bywa dużo... no, i gadają różnie.
Splunął Szmul i wrócił do chustki.
— Ale ja jaśnie panu spać nie daję, — rzekł, uchylając jarmułki — a to już czas, wielki czas po podróży spocząć. Więc do nóg upadam.
Marszałek byłby słuchał dłużej jeszcze, lecz gospodarz, i sam podobno potrzebujący spoczynku, wyszedł.
Nowiny, które na niego spadły, do żywego poruszyły marszałka. Był najpewniejszy, że znajdzie jakiś chaos w Zawiechowie, do którego uporządkowania koniecznie będzie potrzebny. Wziął był nawet ze sobą kilkaset rubli na wypadek... chciał się przysłużyć Cecylji i sądził, że ją skłoni, choć teraz, do przyjęcia pierwszego projektu.
Położył się spać gniewny, w najgorszym humorze. Nazajutrz, bardzo staranną odbywszy tualetę, uperfumowany, obwieszony świecidełkami, modny, z zadowoleniem popatrzył w zwierciadło. Ponieważ słońce świeciło i dogrzewało, uzbroiwszy się w letni nankinowy parasolik, pieszo poszedł ku dworowi.