Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Resurrecturi.djvu/228

Ta strona została skorygowana.

W istocie już z lipowej ulicy pałac stary do niepoznania przedstawiał się innym. Wydawał się lżejszy, wyższy, gdy od niego stare skrzydła odpadły. Pomalowany był kamiennym kolorem, dach pokryty, dokoła nowe, bardzo proste i niekosztowne ogrodzenie, którego wzór dał ogrodnik, opasywało dziedzińce i nowe budowy. Dawne opuszczenie, nieczystość, zaśmiecenie znikły.
Marszałek stanął, zdumiony do tego stopnia, że ręce założywszy, wpatrywał się długo w pałac, nim ku niemu postąpił.
Około niego nie widać było nikogo, ale okna nowe, pomyte, jasne, firanki u nich, pewna elegancja czystości wytwornej, czyniły ruinę zupełnie inną. Nawet owa gipsatura z herbami, której nie tknięto, jako pamiątki, pobielona, stała się zrozumiałą.
Wolnym krokiem zbliżał się pan Bolesław ku drzwiom, gdy w nich ukazała się łatwa do poznania, przysadzista, poczciwa Piotrusia. Oczy jej, które potrzebowały okularów do książki, zdala widziały bardzo dobrze. Poznawszy marszałka, drepcząc, z otwartemi rękami wybiegła przeciw niemu.
Była to jedyna, wierna przeszłości istota, w której się nic nie odmieniło. Ten sam ją brudny perkalikowy szlafroczek okrywał, ten sam fartuch, na którym odstemplowały się wszystkie dzieje kuchenne, ten sam czepeczek z wypłowiałemi wstążkami, pożółkły i pomięty.
— Jezu najsłodszy! — zawołała, ręce łamiąc — pan marszałek!
Stanął na jej przyjęcie, ale nie dała mu się odezwać i ręką wskazała na pałac.
— Widzi pan, widzi pan, co zrobili? poznaje pan? Ot co! Gdyby nasza nieboszczka z grobu powstała, umarłaby raz drugi z desperacji. Ja oczy wypłakuję. Com się naprosiła, nabłagała! Do nóg, mogę powiedzieć, padałam panience: zostawcie, jak było! Zacznie mnie ściskać, ukołysze ni tem ni owem, a swoje