Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Resurrecturi.djvu/234

Ta strona została skorygowana.

lokaika, ale razem i w ogrodzie czynny Andruszka, niosąc śniadanie.
Marszałek, który sobie przypominał gospodarstwo Piotruskiej i ową zbieraną drużynę fajansu, szkła i porcelany, zdziwił się, znajdując wszystko nowe, jednakie, wprawdzie jak najprostsze, bez żadnej pretensji, ale czyściuchne i tem piękne właśnie. Śniadanie czuć już było ogrodnictwem, gdyż wszystko, co do niego dać może ogród, było wytworne.
Osłaniało to jednak coraz gęstszą chmurą czoło pana marszałka.
— Nie mam już nic do powiedzenia przeciw tak silnym przekonaniom szanownej kuzynki, — dodał — ale cóż Julek na to?
— Panie marszałku, — przerwał, ściskając go, chłopak — nigdy nie byłem tak szczęśliwy! Tak mnie to zajmuje i bawi! Stałem się zapalonym ogrodnikiem i nie dałbym tego tytułu za... no, za nic!
— Winszuję — dokończył pan Bolesław.
— Po śniadaniu — wtrąciła niezmieszana Cesia — prosimy obejrzeć nasz zakład i nowy Zawiechów.
Wujaszek wcale na to nie odpowiedział, a Cecylja tymczasem włożyła kapelusz i przygotowywała się do przewodniczenia.
— Bez przewodnika dziśby w Zawiechowie istotnie zabłądzić przyszło — uśmiechając się, dodał marszałek. — Biedna Piotruska płacze.
— Poczciwa nasza Piotrusia pogodzi się z przeznaczeniem, gdy tylko wszystko przyjdzie do porządku — dodała Cesia. — Żal mi jej serdecznie, ale dla niej nie myślimy pozostać z założonemi rękami, a czas jest drogi.
Wyszli tylnemi drzwiami w dziedziniec i do starego ogrodu. Tu nie tknięto niczego, lecz oczyszczono ulice, posadzono kwiaty i wyglądał majestatycznie ze swemi lipami, klonami, dębami i umiejętnie pourządzanemi klombami. Ta część poświęcona była pamiątce przeszłości. Lecz tuż na lewo dawny sad, który był