Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Resurrecturi.djvu/254

Ta strona została skorygowana.

A była to i z innych względów pamiętna niedziela. Piotruska, po odśpiewaniu godzinek, trochę była wyszła na cmentarz, żeby świeższem powietrzem odetchnąć, gdy stary powóz się zatoczył, a po koniach i uprzęży poznała, że był z Żytkowic. Jakoż wysiadła z niego podkomorzyna, podkomorzanka, a naostatku i pan Ryngold.
Od bardzo dawna się znali, lecz gdy się stosunki zerwały, Piotruska już się do nich nie zbliżała. W młodości służyła w tym dworze trzy lata, ale to temu były wieki. Zobaczywszy podkomorzynę, a stała właśnie staruszka na samej ścieżce, ustąpiła z niej nabok i myślała tak gdzieś oczy odwrócić, aby przechodzących nie widzieć, gdy podkomorzyna stanęła i odezwała się zcicha:
— Jak się masz, moja Marjanno?
Niepodobna było nie odpowiedzieć; skłoniła się tedy z godnością i szepnęła:
— Całuję nóżki jaśnie pani.
Aż tu podkomorzyna ze ścieżki zeszła (na sumę jeszcze nie dzwonili) i dobrotliwie zbliżywszy się do Piotruskiej, poczęła z nią rozmowę. Sam podkomorzy i panna także się zatrzymali przy niej.
— Jakże ty mi się miewasz? — poczęła podkomorzyna. — Wieki, wieki jakeśmy się nie widziały. Zmarło się biednej waszej staruszce. Opłakaliśmy ją i my... musiałaś nas widzieć na pogrzebie.
Piotruska zaczęła chustką łzy ocierać. Wnet jednak podkomorzyna zmieniła rozmowę.
— Dziwy prawią, co tam się u was za cuda dziać mają.
— Aj, co cuda, to cuda, już to prawda — poczęła klucznica. — Jak poczęli walić stary pałac, jak wzięli się to wszystko przerabiać, w czem człowiek żył, do czego wrósł — myślałam, proszę pani, że chyba tego nie przeżyję. A no dziś... (podniosła ręce do góry) Pana Boga błogosławię.