Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Resurrecturi.djvu/26

Ta strona została skorygowana.

dząc — byle pani starościna była spokojna, a żeby jej na czem nie zbywało.
Z poszanowaniem, należnem dla kapitalisty, klucznica przeprowadziła go aż do sieni. Stała w niej jeszcze, spoglądając w ulicę, ku miastu wiodącą, gdy we drzwiach zjawił się ogromny mężczyzna, w długiej wyszarzanej sutannie, w kozłowych butach zabłoconych, słomianym kapeluszu na głowie i z kijem w ręku.
— Niech będzie pochwalony! — zawołał donośnym bardzo, jasnym i wesołym głosem.
Mężczyzna był stary, ale jak dąb zbudowany, ogorzały jak wieśniak, oczy ciemne, żywe, twarz napozór pospolita, lecz uderzająca energicznym wyrazem, rysy ruchawe, czoło fałdujące się i wygładzające za lada wzruszeniem. Niespokojne gesty oznaczały temperament, zgórą pięćdziesięcią laty wcale nie ukołysany. Pan Bóg go pono na żołnierza stworzył, a ludzie i losy księdza z niego uczyniły.
— A co tu u asińdźki słychać? — zapytał, przybliżając się. — Jest co nowego? Chłopcy przyjechali?
— Ani słychać — mruknęła upokorzona Piotruska.
— To dopiero! — krzyknął ksiądz, kijem stukając. — A to wisusy! proszę ja kogo! Ale niechno wrócą, natręż im uszu, natrę! Starościna pewnie się niepokoi, bo to u niej aby okazyjka... a te wartogłowy hulają gdzieś.
Żal się zrobiło Piotruskiej paniczów tak zagrożonych.
— Widzi ksiądz dobrodziej, — rzekła — oni tego ze złej woli nie uczynili... Kto to może wiedzieć? Pewnie ich gdzie zatrzymano gwałtem... nie umieli się wymówić. Ja sama zła na nich jestem... ale... przysięgłabym, że oni temu nie winni.
Wikary tylko głową pokręcił, pomruczał coś niewyraźnie i skierował się ku drzwiom, wiodącym do starościny.
— Można? — zapytał.