Panna Cecylja niezmiernie była niespokojna, ale ratunku na to znaleźć nie umiała. Marszałek w ciągu dnia w rozmaity sposób się jej oświadczał tak wyraźnie, iż trzeba było całej dobrej woli Cesi, aby go nie zrozumieć. Julka już zniecierpliwił.
Nazajutrz rano, nim się zeszli, nadbiegł brat i pocichu szepnął siostrze, że marszałek w niej jest zakochany, że się z tem nie tai, że się jej chce oświadczyć i... żenić.
Cesia zbladła i zadrżała.
— Niech się to raz skończy — odpowiedziała. — Wszystko to do niczego niepodobne. Pokrewieństwo nas rozdziela, a gdyby i tego nie było, ja go nie kocham; w życiu zaś swojem nie pójdę za nikogo, komu nie oddam serca. Niech się oświadcza, odprawię go.
— To się rozgniewa — zawołał Julek.
— Niech się gniewa.
— Jedyny nasz krewny i opiekun...
Cesia pocałowała go w czoło.
— Czy chcesz mnie widzieć najnieszczęśliwszą?
— Ah, Cesiu, nie mów tego. Ale go odpraw tak... jakoś... nie odbierając może całkiem nadziei...
— To się na nic nie przydało, a byłoby fałszem — odpowiedziała Cecylja — to się nie godzi. Stanie się, co ma być; powiem mu, co czuję. To rzecz niemożliwa.
Julek odszedł zmieszany.
Marszałek dnia tego uskarżał się na silny ból głowy. Cały czas przedobiedni zszedł na westchnieniach do szczęścia. Oczy, rączki panny Cecylji, jej uśmiech anielski, jakąś zaprawny goryczą... powtarzały się w rozmowie.
Ku wieczorowi, po długiej jakiejś niby walce ze sobą, pan Bolesław prosił o chwilę na osobności. Julek wyszedł na skinienie siostry.
Nastąpiła scena patetyczna: rzucił się na kolana
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Resurrecturi.djvu/279
Ta strona została skorygowana.