Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Resurrecturi.djvu/280

Ta strona została skorygowana.

zakochany, porwał za ręce pannę, chciał ją nawet wpół ująć, ale mu się wyrwała.
— Cesiu droga, ja cię kocham!... walczyłem ze sobą długo... ale to nad siły moje!.. O rękę twą proszę!.. Bądź matką dzieciom moim, bądź moją!..
Panna Cecylja przygotowana już była na ten wybuch i odpowiedziała bardzo chłodno:
— Panie Bolesławie! Gdyby między nami nie było nawet pokrewieństwa, to i tak muszę wyznać panu szczerze, serca mu dać nie mogę, a zatem i ręki odmówić muszę.
— Cesiu, jeśli nie chcesz śmierci mojej... to nie mów tego! Wspomnij, czem byłem dla babki i dla was, wówczas gdyście nikogo nie mieli! Byłabyś niewdzięczną...
— Chcesz więc pan, — odezwała się Cecylja — abym mu dług swojem szczęściem spłaciła?
Pan Bolesław chwytał się za włosy, latał zrozpaczony, błagał, zaklinał, rozczulał... ale nic to nie pomogło.
— Ja nigdy zamąż iść nie mogę, — odpowiedziała Cesia.
— To dziwactwo. Nie! jest tu co innego, ja wiem.
Z wielką godnością przyjąwszy tę wymówkę, Cesia cofnęła się tylko o parę kroków, założyła ręce na piersiach, spuściła głowę i stała tak smutna. Kilka łez z oczu jej się dobyło.
Marszałek narzekał i udawał rozpacz, nie mogąc pojąć, jak uboga dziewczyna, w części od niego zawisła, mogła i śmiała tak się z nim obchodzić.
Jeszcze raz rzucił się jej do nóg.
Odepchnęła go zlekka.
— Chcesz pan wiedzieć — odpowiedziała znękana — to powiem otwarcie... Tak jest, serce swoje oddałam innemu... nie kryję tego. Ten, którego kocham, nie może być mężem moim, bo ja go nie chcę... bo mi godność moja nie dozwala podać mu ręki. Nie pójdę za niego, ale nie pójdę i za nikogo!