opisała, co i jak mieli do znoszenia od ludzi — bo Ryngoldowie, między innymi, całkiem prawie byli się od nich usunęli. Drżącą ręką podpisała list. Obawiała się, aby Henryk nie znalazł jakiego pozoru, wykrętu, tłumaczenia i nie przybył potajemnie. Drżała na tę myśl, że znowu da powód Hannie do jakiegoś niepotrzebnego marzenia, a innym do zemsty i szkalowania.
List ten, na nieszczęście, co się wielu pismom trafia, zależał na jakiejś poczcie, zawieruszył się na drugiej... nie doszedł w porę, i Henryk czuł się zupełnie usprawiedliwiony, nie otrzymując odpowiedzi, do wyjazdu, którego pragnął.
Lecz trzeba go uniewinnić, bo mu nie szło wcale o spotkanie z Hanną, której się lękał, ale o uściskanie siostry i brata.
Chłodna była wiosna w tym roku. Śniegi topniały powoli, słońce się ledwie z chmur na chwilę dobyło, a już śnieg i krupy sypały się z nich na nierozwite pączki. Wiatr dął od północy. Z każdą zmianą księżyca Praski spodziewał się jakiejś meteorologicznej przemiany; ale kończyło się na tem, że śnieg zmieniał się w grad, a grad poprzedzał powrót śniegu.
Stary ogrodnik znajdował, że rok był wyjątkowy, na złość jemu. Panna Cecylja mówiła, że to jej cierpliwości próbował. Julek się dąsał.
Koniec kwietnia jeszcze był zimny... w ogrodzie ledwie coś zrobić się dało. Spodziewano się listu od Henryka, gdy jednego późnego wieczora zjawił się on sam, pieszo, z tłumoczkiem w ręku. Cecylja załamała ręce i oniemiała.
— Odebrałeś mój list? — zapytała.
— Żadnego.
— Jak mnie kochasz?