Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Resurrecturi.djvu/308

Ta strona została skorygowana.

do tłumoka zamykał, gdy drzwi się otworzyły i Andruszka wszedł blady, z palcem na ustach, z oczyma wytrzeszczonemi, niespokojny widocznie.
— Panicze! — rzekł głosem zniżonym — aj! aj!... złodziej jest w stajni... złodziej! Ja jego pocichu tam zamknąłem. Można złapać. On się nie wydrze stamtąd. Niech panicze pomogą.
Oba chłopcy rzucili się. Henryk porwał za pistolety, które do kieszeni powtykał. Właśnie były ponabijane na drogę.
— Gdzie? jak? — zawołał Julek.
Andruszka ledwie mógł mówić.
— Ja się koło koni położył — począł opowiadać — i tak jakoś spać się nie chciało. Drzwi od stajni ja nigdy na noc nie zamykam, tylko tyle co trochę przysłonię, bo zaducha straszna. Kiedy ja patrzę, aż z podwórza ktoś sunie tak przygarbiony, sunie... aż po mnie ciarki poszły. Myślałem co duch... ale gdzie tam. Czegoby duchowi tak się kulić, kiedy on i przez ścianę może przejść? Milczę, a ten wpadł do stajni i szust w kąt... a tam drabina na wyżki, gdzie siano i słoma. Patrzę... myk, myk po drabinie się przesunął i słyszę mości się w sianie... przycupnął cicho... Poczekajże! Tak ja na czworakach do drzwi podpełzł... i na klucz. Dach stary, dachówką kryty, nie wydrze się łatwo, a okna w stajni takie, że człowiek, by jak cienki był, nie wylezie.
Mówił przerywając. Julek pobiegł po swój rewolwer i obaj bracia już mieli skoczyć na schody, gdy Andruszka, stojący naprzeciw okna, krzyknął i palcem wskazał.
Wązkiemi dymnikami na dachu stajen dym buchał i płomień się pokazywał. Wiatr tego dnia dął od pola i niósł na pałac i jego gontowe pokrycie. Nie było chwili do stracenia. Henryk, Julek i Andruszka pobiegli co żywo ku stajni.
— Otwieraj! — krzyczał Julek.