— I ja też — odparł Drapacki — ale głód ma swe prawa.
— Jam niegłodny, — odparł przybyły.
— Pan dobrodziej zdaleka? — zapytał pan Marek.
— W istocie z za Warszawy — rzekł powoli i jakby namyślając się a wahając zapytany. — Jestem tu tylko przejazdem.
Drapackiemu dosyć na rękę było pogadać i o swojej biedzie trochę zapomnieć.
— Nocleg tu u Szmula niezgorszy — rzekł — wszystkiego dostać można, tylko... tylko usługa, pożal się Boże! Czekać każą, jakby czas nic nie kosztował.
— Dosyć porządne miasteczko — wtrącił podróżny.
— A no, niczego — odparł pan Marek. — Ja tu mieszkam w sąsiedztwie, bo mamy tu z dziada pradziada posiadłość. Mało nie co tydzień, to za tem, to za owem zwlec się trzeba... ale sobie miasteczkiem nie przykrzę... Gdyby nie te sądy...
Gość nic nie odpowiedział; zajęty był swą świeżutką chustką od nosa i zdawał się przyglądać białej i pięknej rączce własnej, na której para ładnych pierścionków połyskiwała. Drapacki zukosa mu się przypatrywał.
W twarzy nic wyczytać nie było można; okryta maską obojętności, umiejętnie ułożona, zdawała się siedmiu zamknięta pieczęciami. Oczy błądziły, nie zatrzymując się na niczem, usta nie miały wyrazu. Mężczyzna był lat pewnie czterdziestu, świeży jeszcze, w dobrym znać bycie zachowany dziwnie pięknie. Niegdyś musiał to być bardzo wdzięczny młodzieniec i resztki swej piękności znać jeszcze cenił, bo około całej osoby widać było wiele starania, a w ubiorze pełną smaku elegancję. Nie unikał rozmowy, ale stąpał ostrożnie.
— Zdaje mi się, — rzekł zcicha po chwili — że za
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Resurrecturi.djvu/35
Ta strona została skorygowana.