Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Resurrecturi.djvu/350

Ta strona została skorygowana.

otwarty, bo to dobry, popularny, serdeczny człowiek — dodał Praski. — Otóż przeszłej niedzieli i tej oto wyrywały mu się słowa...
Cecylja słuchała z wielką uwagą, otrzepując róże i egzaminując pączki, czy się tam jakie szkodniki nie wkradły.
— Naprzykład? — rzuciła zcicha.
— Naprzykład takie, proszę pani — mówił Praski. — „Mój drogi panie Marjanie (on mnie tak nazywa), już mi to życie takie samotne obrzydło... dalej wytrwać trudno. Niech się zmieni czy na gorsze, czy na lepsze, bo tak... człowiek usycha“.
— Powinieneś mu był powiedzieć, czemu się nie żeni.
— Ja mu to sto razy, nie raz powiadałem, — kończył ogrodnik — ale na to zawsze ta sama odpowiedź: „Jedna w świecie jest, z którąbym poszedł do ołtarza... a ta jedna niedostępna dla mnie“.
Praski, mówiąc to, odchrząknął mocno, kładąc akcent i dając do zrozumienia, że on tę jedną zna dobrze.
Wtem panna Cecylja znalazła na liściu gąsienicę, wtrąciła coś zaraz o tym nieprzyjacielu.
— Już to rady na to niema... i gąsienice muszą żyć — odparł Praski. — Ja to tępię nielitościwie; ale człowiek ma czasem wątpliwość względem tego żyjątka. Musi ono przecie na coś być potrzebne.
— Ptaszkom na pożywienie, wedle naszego prawa ogólnego ofiary — odezwała się z przymuszonym uśmiechem Cesia. — Ale powiedz, na co my komu potrzebni?
— My? hm, — odparł Praski — ja to także przemyślałem nad tem. Panu Bogu tośmy się tam na niewiele przydali; ale myśmy podobno sobie sami celem. Musimy sami się zjadać, służąc sobie wzajem za niesmaczną strawę... i zjadamy się też, — mruknął stary — tępimy się jak gąsienice, wykurzamy, łowimy, bijemy, trujemy... Ha, co robić?