I tej niedzieli, choć deszcz ulewny padał od rana, wielki kocz podkomorstwa zatoczył się przed ganek. Sama pani i Jadwisia z niego wysiadły, z panną tylko służącą, którą Piotrusia zwykle przyjmowała. Niewiadomo jakim sposobem, panie już o podróży miały wieść i przybywały się dowiedzieć, skąd ten projekt powstał tak nagle. W myśli podkomorzanki zrodziło się nawet podejrzenie, iż Cecylja umyślnie brata chciała stąd odciągnąć. Nie strwożyło jej to bynajmniej: miała wytrwałość Litwinki. Wesoło się przywitały.
— Cesiu moja, — odezwała się zaraz na wstępie podkomorzyna — czy to prawda? cóż to, opuszczasz nas?
— Ale nie. Pan doktór nadworny każe mi zmienić powietrze, jestem mu więc posłuszna, no, i jedziemy oboje.
— Jaka to szkoda, — wtrąciła Jadwiga — że ten doktór się w to wmieszał! Gdyby nie on, ja, co wzdycham do tego, ażeby widzieć Włochy, byłabym ci się narzuciła na towarzyszkę, ale z doktorem... póki nie osiwieje, nie wypada.
Spojrzała na Julka, a matka z uśmiechem przebąknęła:
— Ach, ty trzpiocie!
Cesia zmieszała się mocno, Julek zaczerwienił.
Jadwiga się do niego zbliżyła.
— Nie mógłbyś też pan posiwieć tak naprędce? — zapytała.
Julek się uśmiechnął smutnie.
— Na rozkaz pani gotówem, ale czy to co pomoże?
— Prawda!... Cesia...
I niedokończyła.
Ten dzień był dla gospodyni rzeczywiście ciężki do przebycia; musiała bawić podkomorzynę nieodstępnie, a Jadzia wyprowadzała brata do drugiego pokoju, aby z nim zupełnie swobodną móc prowadzić rozmowę. Poczciwa zato podkomorzyna wcale się nimi
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Resurrecturi.djvu/354
Ta strona została skorygowana.