Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Resurrecturi.djvu/355

Ta strona została skorygowana.

nie zajmowała; to towarzystwo Julka nie zdawało się jej niepokoić bynajmniej.
Któż zdoła spisać rozmowę dwojga młodych ludzi, którzy tyle mają sobie do powiedzenia, a tego, co najwięcej leży na sercu, wypowiedzieć nie mogą? Migotały słowa jak błyskawice, każde z nich co innego mówiło, co innego mówić chciało... a rozumiano się jednak doskonale.
Julek był wstrzemięźliwszy, niż kiedykolwiek, panna Jadwiga nadzwyczaj szczera i wesoła, żartobliwie otwarta. Przyszło do tego, iż doktór, mówiąc o podróży długiej, wspomniał, że powróciwszy z niej, zastaną pewnie pannę Jadwigę... panią.
— Bardzo wątpię — odpowiedziała. — Jestem dosyć trudna i wymagająca. Popsuli mię najlepszy ojciec i kochana matka. Zostawili mi ten wybór najzupełniej do mej woli; tatko nawet dodał, że gdybym się w poczciwym kominiarzu zakochała, to mi za niego wyjść pozwoli.
Spojrzała wyraziście na Julka, który, mimo stopnia doktora, upiekł okropnego raka, ale nic nie odpowiedział. Pod wieczór znowu z tej wesołości wielkiej panna Jadwiga przeszła w smutek. Byli na progu drugiego pokoju.
— Panie Juljanie, — rzekła — i panu nic a nic żal nie będzie Zawiechowa, Piotrusi, Praskiego, nas i... mnie?
— Panno Jadwigo, — podchwycił Julek, który przez cały dzień walczył ze sobą — miej pani litość nade mną! Czyż pani nie czytasz z moich oczu tych uczuć, których usta wypowiedzieć nie mogą?
— Dlaczego? — spytała cicho.
— Słyszałaś to pani pewnie od Cesi.
— Ale chcę od pana posłyszeć.
— Dlatego, że im mi pani więcej żal będzie, tem mniej do tego przyznać się mogę... bo doktór medycyny, ubogi i nieznany, nie śmiałby...
Jadwisia spojrzała nań, ruszając ramionami.