Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Resurrecturi.djvu/356

Ta strona została skorygowana.

— Jak pan mnie i siebie męczysz nieznośnie! Cesia panu wszczepiła jakieś niedorzeczne idee...
Podała mu rękę, nic nie mówiąc; Julek ją gorącemi okrył pocałunkami.
— Przyjedź pan, nic nie mówiąc, jutro do Żytkowic i pomów z ojcem otwarcie. Będzie on przygotowany... Potem dopiero Cesi to oznajmimy i pojedziemy razem do Włoch wszyscy.
To rzekłszy, wybiegła do pierwszego pokoju, wołając:
— Mamo, deszcz ustaje... późno będzie do domu, a droga niedobra i mama się boi wywrotu. Choć nam tu bardzo przyjemnie, ale jechać trzeba.
Wstała podkomorzyna z kanapy i zaczęto się żegnać. Jadzia śpieszyła nadzwyczajnie. Uściskała Cesię serdecznie.
— Moja droga, — rzekła na wyjezdnem — zapomniałam ci powiedzieć, że tatko prosił bardzo, aby jutro doktór do nas przyjechał i zobaczył starego Ambrożego, który leży, a Hordziszewski mu nie pomaga. Ojciec go tak lubi!
Podkomorzyna wcale temu nie zaprzeczyła.
Gdy z Julkiem do pokoju wrócili, Cesia nie śmiała mu już czynić wymówek, odezwała się tylko:
— Gdybym Jadzi tak, jak siebie samej, nie znała, musiałabym nie wiedzieć, co o niej pomyśleć, tak czasem wydaje się płocha. Coście wy mnie przez ten dzień namęczyli temi ciągłemi szeptami i chodzeniem po kątach, jakgdybyście, nie wiem co, sobie do powiedzenia mieli.
Julek się zmieszał.
— Proszęż cię, — rzekł — nie mogłem przecie dziczyć się i uciekać.
— Ja też do ciebie nie mam żalu, ale do niej. To takie dobre a urokliwe stworzenie, iż niepodobna się do niej nie przywiązać... ale cóż potem?
Julek zmilczał. Bolało go to, że nie mógł wypowiedzieć prawdy, lecz musiał słuchać Jadwigi. Cesia zda-