Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Resurrecturi.djvu/357

Ta strona została skorygowana.

wała się go badać oczyma, coś przeczuwać, czegoś się lękać.
— Radabym już doprawdy wyjechać! — westchnęła. — Jadzia to czyni naprzekór mnie, z tą swą dziecinną nieopatrznością, a to męczy i niepokoi.
— Ty bo sobie roisz zawsze troski — rzekł Julek. — Idź spocząć... jesteś zmęczona.
— A, jutro jedziesz znowu na pastwę tej nieznośnej Jadzi, do Żytkowic.
— Odmówić nie mogę.
— Ale wracajże prędko, proszę cię!
Nazajutrz Julek wyjechał rano. Jakby już oczekiwał na niego, podkomorzy stał w ganku i, witając go, do piersi przycisnął, a Juljan, jak zwykle, w ramię go pocałował.
— Żeby ci oszczędzić kłopotu, — odezwał się — powiem ci na wstępie, że już o wszystkiem wiem. — I uścisnął go powtórnie. — Niech was Pan Bóg błogosławi!
Julek mu się rzucił do nóg... Tak, prawie nie mówiąc nic, poszli do podkomorzyny.
— Przyprowadzam jejmości zięcia — zawołał podkomorzy wesoło — i proszę dla niego o błogosławieństwo.
Siedząca w krześle matka obie ręce podniosła... nie mogła mówić... Julek znowu do nóg jej upadł i na łzy się zebrało. Dopiero weszła Jadwiga, ale nie wczorajszy już trzpiot wesoły, lecz poważna, przejęta, szczęśliwa. Rękę podała narzeczonemu i jeszcze z nim razem padli do nóg rodzicom.
Julkowi słów na podziękowanie brakło; ukląkł przed Jadwigą.
— Pragnę tylko jednej rzeczy w tej chwili, — zawołał — ażebym zasłużył na to szczęście, które na mnie z niebios spadło.
— A ja asindziejowi powiem, dlaczego ono na was spadło: oto, żeście pracowali poczciwie i nie sięgali