Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Resurrecturi.djvu/358

Ta strona została skorygowana.

ani myślą, ani sercem nawet po szczęście, kosztem osobistej godności. Bóg dobrym pobłogosławił.
— Idzie teraz o to, — dodała podkomorzyna — co tu z tą upartą Cesią zrobić, bo jeszcze gotowa dziwaczyć.
Najmniejsza jednak była to już troska. Jadwisia znany bardzo Cesi pierścionek, który zawsze nosiła na palcu, bo to była po babce spuścizna, oddała wzamian za bardzo prostą rodziców Julka obrączkę.
— Przyjedziesz z nią do Zawiechowa, Cesia spostrzeże, domyśli się i... rzecz skończona.
Cały ten dzień spłynął w najsłodszym zachwycie spodziewanem szczęściem. Julka to ojciec, to matka wyrywali sobie, ciągle coś mu mając do powiedzenia, do zapytania, a choć obiecał siostrze przybyć wcześnie, zwlokło się do wieczora. W ganku jeszcze pożegnała go Jadzia.
— Przyjedź jutro — rzekła — i przywieź Cesię koniecznie!
Dobrze już było ciemno, gdy Julek wyskoczył z bryczki przede dworem. Cesia czekała na niego niespokojna w ganku i wprowadziła go do pokoju, w którym stół nakryty był do wieczerzy.
— Widzisz, jakeś się zabawił! — zawołała z wymówką.
Usiedli do stołu; Julek rękę wyciągnął, oczy siostry padły na nią i porwała ją, nie wierząc temu, co spostrzegła.
— To pierścionek Jadzi! — zawołała i zdziwionemi oczyma zmierzyła brata.
— Tak, — rzekł Juljan — wczoraj słowo, a dziś zamieniliśmy pierścionki. Ja ją kochałem od pierwszego wejrzenia, gdyś mi zabraniała patrzyć na nią, i ona mnie kochała, dla dumy nie mogłem szczęścia naszego poświęcić. Przebacz, Cesiu, przebacz! Jam niewinien, jam się tak bronił temu błogosławieństwu, jakby ono było groźbą... Stało się — daruj!