Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Resurrecturi.djvu/360

Ta strona została skorygowana.

jutrz i drzemiące pączki tak nagle rozwijać się zaczęły w oczach, jakby im śpieszno było nagrodzić czas stracony... Z ziemi, wczoraj czarnej i zaspanej, dobywały się czerwone i zielone kiełki i zaledwie przebiły skorupkę, co je osłaniała, strzelały ku górze, rozkładały się rozkosznie, bujały... Krokusy, jak pasy, sadzone drogim kamieniem, kwitły całemi szeregi; krzewy okrywały się liśćmi; zeschłe napozór gałęzie nabrzmiewały w pączki i nabierały życia.
Stary Praski chodził i cieszył się, jakby po raz pierwszy to cudo odrodzenia oglądał. Zima pozabijała niektórych ulubieńców, inni wyszli z niej zdrowo i silnie. Potrzeba było zajrzeć do każdego kątka.
Cecylja też, nim się wybierać zaczęła zagranicę, pracowała po całych dniach w ogrodzie. Uśmiechała się jej ta podróż do kraju, co nie zna zimy i zawsze chodzi w zieleni; ale tak jej żal teraz było tego spokojnego kątka... tych swoich dzieci, które jej nigdy smutku i zawodu nie przyczyniły! Co chwila powoływała Praskiego, polecając mu jakąś grzędę, a stary, który komu innemu niebardzo sobie co mówić dawał, od ulubionej pani przyjmował w milczeniu polecenia, wcale nie obrażając się niemi.
— Niech panienka będzie spokojna... proszę się na mnie spuścić — mówił z flegmą. — Już ja tu niczemu zamrzeć nie dam i zaręczam, że się nie zapomnę, z miłości dla kaktusów, bo ja i proste ziele kocham... Wszystko to naród Boży, a kto w nim piękności nie widzi, oczu chyba nie ma. Ja się owszem obawiam, — dodał — aby pani nie zapomniała tam, zachwycając się naturą, że po ogrodach botanicznych dużo można rzeczy dostać. Gdyby państwo przejeżdżali przez Francję, to jużciż ogrodu w Montpellier minąć się nie godzi. Jest tam co widzieć. Ja notatki wygotuję.
Właśnie w popołudniowej godzinie toczyła się podobna rozmowa z panem Praskim, a Julek był w Żytkowcach przy Jadzi, bo tam się nie żartem śpieszono