Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Resurrecturi.djvu/48

Ta strona została skorygowana.

gu. Smutna jej twarz zdawała się uśmiechać; usta szeptały jakąś dziękczynną modlitewkę. Gdy Julek się w progu pokazał, bo on szedł przodem i tutaj, staruszka z wyciągniętemi rękami rzuciła się ku niemu.
— Dzieci moje, dzieci! — zawołała przerywanym głosem — a pójdźcież... niech was uściskam, niepoczciwe, niewdzięczne chłopcy! Co tu było strachu o was!
— Ale, babciu, — począł żywo Julek, który aż przyklęknął, całując jej drżące ręce — babciu złota, kochana! my niewinni... jak babcię kocham, niech Henryś powie. W drodze mieliśmy przypadki.
Staruszka aż krzyknęła.
— Dlaboga! może któremu z was się co stało? Moje przeczucia!
— Nie, kochana babciu, nam nic, tylko kasztanek zachorował.
— Koło się złamało — dodał Julek.
— Chcieliśmy napisać, przysłać, ale nigdzie za nic nie dostać posłańca. Na błotach się już kosowica poczyna... ludzi ani weź.
— Gdzieżeście wy byli, u Sławczyńskich?
— Nie, — zawołał Julek — trochę na polowaniu w Hrudkach; potem zaprosił podsędek... potem u podkomorzego.
— Ale tydzień! cały tydzień! — mówiła starościna.
Za całą odpowiedź chłopcy ją po rękach całowali — i umilkła, a łzy się jej w oczach zakręciły.
— A tu jeszcze i od Cecylki żadnego listu od tak dawna — zniżając głos w miarę, jak się siły wyczerpywały, poczęła staruszka, wlokąca się już do swojego krzesełka.
— Jakże to może być? Wszak to trzy tygodnie, — rzekł Julek — a ona co dziesięć dni regularnie pisywała.
— Nie wiem, co się stało.
Chłopcy, zasmuceni, spojrzeli po sobie ukradkiem.