drodze majestatyczne lipy i zaszeleściwszy chwilkę, wróciły do poprzedniego spoczynku.
W końcu alei czekała już z założonemi rękami Piotruska, w obawie o swą staruszkę, a zobaczywszy ją na ręku Julka spartą, pośpieszyła naprzeciw, bawić panią rozmową. Ale starościna, w głębokiej zadumie, zdawała się nic nie słyszeć i dając się wieść bezwładnie, zatoczyła się tak znowu na swoje miejsce w fotelu, w którym jej było najlepiej. Klucznica, wpatrując się w jej twarz, znalazła, że przechadzka nie posłużyła staruszce, bo z niej nowy smutek wyniosła.
Ostatnia stacja przed Zawiechowem, na drodze do Brześcia Litewskiego i Warszawy, na której nikt nigdy nie nocował, a rzadko kto zatrzymywał się dłużej, była przed laty umieszczona w ogromnej tak zwanej austerji, w Błoskowie, majętności państwa Sławczyńskich. Dziedzic, pomimo nalegania urzędu, wcale nie myślał osobnego na nią i nieco porządniejszego zbudować domostwa, choć o drzewo nie było trudno. Utrzymywał, że to ekspens niepotrzebny. I jak przed stu laty, tak teraz po lewej ręce austerji była poczta, a na prawo karczma. Dla pocztyljonów i szynkarza było to bardzo wygodne, ale dla podróżnych, w przypadku potrzeby zatrzymania się, nader nieprzyjemne. Szynkarz znać więcej daleko rachował na praktykę pocztową, niż na przejezdnych i dla nich nie było tu nic, nawet samowara, a izba jedna i w stanie patrjarchalnego niechlujstwa utrzymywana. Samo miejsce też wdziękiem się nie odznaczało. Był to odłóg piaszczysty, wdali zrzadka jałowcami karłowatemi porosły, z jednej strony resztka sosnowego lasu, z drugiej błoto, na którem czajki panowały; jak okiem zajrzeć, płaszczyzna monotonna, śpiąca, smutna.