Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Resurrecturi.djvu/66

Ta strona została skorygowana.

radnym dywanem, leżącego w ubraniu pięknego mężczyznę, który pił herbatę i palił cygaro. Twarz jego była zasępiona, chmurna, ruchy niespokojne. Najniewprawniejsze oko poznałoby w nim człowieka, który na coś czekał, czegoś się lękał, spodziewał i miał z czemś do walczenia.
Co kilka kwadransów wchodził kamerdyner do pana, znać dawny i zaufany sługa. Parę razy wymieniali prawie te same pytania i odpowiedzi.
— Prawda, że stacji ominąć nie można?
— Niema sposobu, jaśnie panie.
— A nie jechał nikt... podobny? — pytał smutny mężczyzna.
— Nie, ja ciągle stoję na straży.
— Mój Jerzy, proszę cię, gdybyś się nie dopatrzył... a minęli nas... moglibyśmy tu stać nie wiedzieć jak długo, a to jest wcale niezabawne.
Jerzy spoglądał na zegarek i powtarzał:
— Tak, wcale niezabawne.
Ile razy dał się słyszeć dzwonek pocztowy, stojący na straży kamerdyner biegł zobaczyć, kto jedzie, kołował, oglądał i wracał z widocznem zniecierpliwieniem na swe miejsce.
Nadszedł wieczór, zapalono świece i zapadła noc... Jerzy spać się nie kładł... Przeszła owa krótka noc majowa, a on zdrzemnął się tylko na przyzbie. Tego kogoś oczekiwanego nie było i nie było. Chory podróżny, mimo choroby, ani się kładł, ani rozbierał; pozostał na dywanie, z cygarem w ustach i oczyma w sufit wlepionemi. Kilka razy w nocy wstał przejść się szerokiemi po izbie krokami, ale wkrótce na legowisko swe powracał.
Nad rankiem przyniósł kamerdyner samowar. Po nocy, spędzonej niewygodnie, chmurny i on był i zamyślony.
— Przepraszam jaśnie pana, ale czyby już nie lepiej powrócić do miasteczka i tam oczekiwać?
— Ale niepodobna, niepodobna! — żywo przerwał